Ostatnio złapałam się na tym, że przeginam z wyjazdami. Pomyślicie- whatta fuck, jak można przeginać z wyjazdami?
Można. Coraz częściej moje wyjazdy były na ilość, byleby zaliczyć jakąś miejscowość, odhaczyć ja na swojej mapie. Byleby dojechać gdzieś stopem, zobaczyć 2 strategiczne punkty i wio dalej. Wszystko spoko, tylko że rozdrabniając się na milion małych wyjazdów tak naprawdę mogłabym sobie pozwolić na jeden megawypaśny.
Przykłady? Na mojej check-in liście była już Wenecja, ale nie zobaczyłam większości interesujących mnie rzeczy, bo nie było czasu- trochę nam się zbłądziło stopem i przejechałyśmy z Natalią wzdłuż całego Lazurowego Wybrzeża, a na Wenecję został nam (olaboga!) 1 dzień, bo trzeba było wrócić stopem (To nic, że znów nam się trochę zbłądziło i zajechałyśmy pod Duomo di Milano ;) ). Co prawda stanęłam na placu świętego Marka (najbardziej niezapomniany widok w moim życiu, do dzisiaj mam ciarki!), ale już do Bazyliki nie weszłam, mimo że było moim marzeniem zobaczyć gdzie tworzył Vivaldi i jego ojciec (śmieszna historia, opowiem ją innym razem).
Kolejne przykłady?
Drezno i moje historyczne ignoranctwo. Ten wyjazd był na samym początku mojej wyjazdowej drogi, nie był przemyślany do tego stopnia, że do dziś nie wiem na czyim zamku byłam, ale za to doskonale pamiętam, że żyrandol w operze jest plastikowy! :)
Przede mną kolejny wyjazd zagraniczny (nie, w marcu nie obijałam się, podbijałam wschodnią Polskę ;))- pierwszy od grudnia. Nie pozwolę, żeby był kolejnym wyjazdem check-inowym. Do tego wyjazdu już trochę się szykuję- na uczelni mam teraz niezły młyn, ale ustalam swoje własne priorytety. Obrona nie zając, także póki co śpię spokojnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz